A w czerwcu 1982 roku utworzyliśmy Solidarność Walczącą – tak nam opowiada Edward Wóltański, działacz Solidarności Walczącej, założyciel Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w kopalni ZG Rudna.
Nawiązując do wielkiego jubileuszu zbrodni lubińskiej, który zbliża się wielkimi krokami, rozmową z E. Wóltańskim, rozpoczynamy cykl artykułów poświęconych działalności opozycyjnej.
- Dlaczego zeszliście do podziemia?
- Decyzja o zejściu do podziemia była bardzo trudna, ale i ważna. Co za tym idzie nie mogliśmy mieszkać we własnych domach, kontaktować się z rodzinami. Ja zostawiłem żonę z dwójką dzieci. Bałem się, ale czułem, że tak muszę zrobić. Piotr Suchecki, Janek Madej, Piotrek Serafin, Grzegorz Laska i ja, wszyscy spotkaliśmy się w kościele w Polkowicach. Postanowiliśmy działać. Franek Kamiński pisał na papierze przebitkowym, na maszynie, a ja roznosiłem te ulotki po przystankach pracowniczych. Pokazywaliśmy wtedy wszystkim, że jesteśmy. Drukowaliśmy też ulotki wzywające do spotkań na rynku, by władza nie myślała, że przestaliśmy istnieć.
- Opowie pan o bombiarzach?
Janek Kołodziej i Rysiek Szwed skonstruowali fachową bombkę, schowali ją do worka z głośno tykającym zegarem i podłożyli ją obok stacji CPN koło szkoły podstawowej nr 1 w Lubinie. Głównym celem było to, żeby pokazać, że władza nie ma do czynienia z gówniarzami, a z dorosłymi ludźmi, którzy chcą walczyć. Władza się zorientowała, że społeczeństwo jest ze sobą solidarne.
- A same krwawe wydarzenia z 31 sierpnia? Żyją ciągle w panu?
31 sierpnia wyszliśmy na ulice miasta. Broniliśmy się jak tylko mogliśmy, choć były ofiary. Nazajutrz po krwawym stłumieniu naszej pokojowej manifestacji, 1 września na ulice wyszło jeszcze więcej osób. W tym dniu była największa demonstracja. Te wydarzenia ciągle mocno we mnie żyją. Przez ostatnie lata mówiło się o tak zwanych wypadkach lubińskich. Władze naszego miasta w końcu powoli zaczynają nazywać też zbrodnię po imieniu.
Dziękuję za rozmowę.