Niedzielne referendum w sprawie odwołania z funkcji prezydenta Roberta Raczyńskiego ewidentnie pokazało, co mieszkańcy Lubina o tym myślą. Lubinian mało obchodzą wojenki toczone na szczytach lokalnej władzy, walka na zajadłe billboardy, nieustanne konflikty i robienie sobie na złość. Mieszkańców miasta interesuje to, czy będą mogli jeździć drogami bez dziur, przejść wyremontowanym chodnikiem i kiedy w końcu Lubin przestanie się ośmieszać słynną w całym kraju wielką dziurą w rynku. Jeśli niedzielne referendum oceniać w kategorii postawy obywatelskiej, było ono totalną klapą i porażką demokracji. Frekwencja 2,49 procent była najniższa w historii polskiej demokracji. Do urn poszło półtora tysiąca mieszkańców. O ile zdecydowana większość głosujących opowiedziała się za odwołaniem Raczyńskiego z funkcji prezydenta, o tyle referendum zostało unieważnione. Referendum kosztowało ok. 200 tys. zł.
- Tak niska frekwencja pokazała, że mieszkańcom Lubina żyje się dobrze. Że nie przeszkadza im to, jak wygląda nasze miasto. Kampania referendalna nie była dobrze przygotowana. Zamiast merytorycznej dyskusji na najważniejsze problemy miasta, byliśmy świadkami wojny plakatowej z obu stron. Nie tędy droga. Trzeba konstruktywnie rozmawiać i działać na rzecz dobra wszystkich mieszkańców miasta - komentował wyniki referendum europoseł Piotr Borys z Platformy Obywatelskiej.
Lubiński eurodeputowany wyraził nawet wolę zostania mediatorem między zwaśnionymi ze sobą stronami, by miasto i powiat działały wspólnie w interesie mieszkańców. Wątpliwe jest, by misja eurodeputowanego się powiodła. W perspektywie przyszłorocznych wyborów samorządowych do zakopania topora wojennego raczej nie dojdzie.